Rozdział 5 - Za moment
Rozdział 5
Za moment
Kilka ostatnich dni
sprawiło, że non stop była rozkojarzona. Starała się nikomu tego nie pokazywać
i doskonale jej się to udawało. Nawet Luthias, który był jej najlepszym
przyjacielem, niczego się nie domyślił. Jedynie Dorrell coś podejrzewał. Kuzyn
od zawsze był bardzo wrażliwym chłopcem. Starała się go w jakiś sposób chronić,
ale było to trudne. Miał już siedemnaście lat i dawno powinien uczyć się
walczyć. Chłopcy w jego wieku wybierali się już na bitwy i walczyli, podczas gdy
on do tej pory jeszcze ani razu nie miał w dłoniach miecza. Vanora chroniła go,
lecz wiedziała, że prędzej czy później życie to wszystko zdefiniuje. Dorrell
był mężczyzną, a mężczyźni walczyli, podczas gdy jej kuzyn przejawiał jedynie
zdolności artystyczne, które ukrywał przed wszystkimi. Wiedziała o tym jedynie
ona oraz jego siostra Sorha. Obie starały się to ukrywać i w jakiś sposób go
wspierały. Z drugiej strony dla Vanory było to dziwne. Nie rozumiała tego. Już
w wieku siedmiu lat strzelała jak dorosła osoba. Zawdzięczała to swym braciom,
których śmierć zabrała jej połowę duszy i mimo, że była wtedy jedynie małą
dziewczynką, to do tej pory nie potrafiła się z tym pogodzić. Jednego dnia
miała wszystko, a już drugiego jej świat zawalił się niczym domek z kart.
Wyjazdu matki i Ervina nawet nie zauważyła. W tym czasie czuwała dzień i noc
przy łożu umierającego Buchanana. Modliła się, płakała, błagała, aby nie
umierał. Prosiła, aby jej nie opuszczał. Jednak był coraz słabszy i któregoś
wieczoru
po prostu zasnął, a rankiem już nie mogła go obudzić. Z Buchananem
łączyła ją szczególna więź. Pozostałych braci kochała nad życie, ale Buchanan
znaczył dla niej jeszcze więcej. Wielki, potężny niczym niedźwiedź, nosił ją
zawsze na barana i na dobranoc opowiadał jej o bitwach, jakie stoczył,
opowiadał również o tych, jakie stoczą razem. Zawsze mówił jej, że jest całym
jego świętem. On również był wszystkim dla niej. Gdy przeżył czuła radość, choć
wiedziała, że Douglas i Firtch polegli, a ojciec leżał ranny w komnacie obok.
Jednak Buchanan żył i tylko to się wtedy dla niej liczyło.
Gdy
umarł przez kilka tygodni nic nie mówiła. Siedziała w miejscu i milczała. Nie
mogła w to uwierzyć, to przecież było niemożliwe, on nie mógł umrzeć i tak po
prostu jej zostawić. Jedyną pociechą była jej wtedy tylko Innes[Tłumaczenie dosłowne – Wyspa.].
Żona Buchanana. Byli kochającym się małżeństwem, które nigdy nie doczekało się
dzieci. Innes zawsze mówiła, że jest drugą kobietą w życiu swego męża i że to
Vanora jest tą, którą kocha najbardziej i tak właśnie było. Innes od zawsze
była dla niej niczym starsza siostra, choć miała już teraz trzydzieści osiem
lat nadal nie wyszła za mąż i do dnia dzisiejszego opłakiwała Buchanana. Vanora
widziała, że Angus od dawna darzy ją względami, lecz czy Innes kiedykolwiek
będzie w stanie spojrzeć na kogoś innego? Minęło już trzynaście lat od śmierci
Buchanana, lecz w sercu dwóch kobiet pozostawił pustkę, której nikt nie był w
stanie zapełnić.
Długo
nie potrafiła zaakceptować śmiercią brata. Wciąż wydawało jej się, że gdy
zaśnie i wstanie rankiem to jak zawsze zastanie go na dole, czekającego na nią.
Po miesiącu wyszła na plac i wzięła do rąk łuk. Buchanan zawsze mówił, że
będzie najlepszą łuczniczką w klanie. Musiała sprawić, aby jego słowa spełniły
się. I tak się stało. Na placu spędzała wszystkie wolne chwile. Nigdy nie
zaniedbała nauki, lecz resztę czasu poświęcała treningom. Jej piastunka, Moira [Tłumaczenie dosłowne – Wspaniała.],
była wykształconą kobietą, która wraz z mężem mieszkała na zamku. Najpierw była
jedynie jej nauczycielką, ale z czasem stała się też piastunką i opiekowała się
nią niczym rodzona matka, która bez słowa pożegnania ją zostawiła. Zawsze czuła
się przez nią niekochana. Nazywała ją małą dzikuską i zajmowała się jedynie
Ervinem. Po śmierci braci brakowało jej Ervina, chciała, choć w takim niewielkim
stopniu czuć, że ma jeszcze, choć jednego brata. Lecz on nigdy nie wrócił.
Dopiero niedawno, przed kilkoma miesiącami. Na każdym kroku okazywała mu swa
miłość, mówiła, że cieszy się z jego powrotu, lecz on za każdym razem ją
odtrącał. Był zazdrosny o miłość ojca, lecz przecież ona nie była niczemu
winna. Sytuacja była dla niej trudna, ponieważ wiedziała, że Ervin za wszelką
cenę dąży do tego, aby zostać naczelnikiem klanu, i z całej duszy chciałaby mu
odstąpić ten zaszczyt, aby tylko go uszczęśliwić, lecz wiedziała, że on nie
nadawał się do tego. Nie podołałby obowiązkom, on nawet tego nie rozumiał.
Gdyby nie miłość i oddanie, jakie miała dla swych przyjaciół oraz ojca, to
złożyłaby w ręce Ervina władzę. On widział to inaczej, wydawało mu się, że
bycie naczelnikiem jest niczym bycie władcą, królem. Podczas gdy bycie
naczelnikiem było obcowanie ramię w ramię ze swymi ludźmi. Naczelnik musiał
kochać swych braci, traktować ich jak swych najlepszych przyjaciół, dzielić z
nimi każdy dzień, każdą godzinę, walczyć z nimi ramię w ramię w każdej bitwie.
Ervin wdział to inaczej. Według niego każdy człowiek przy władzy, wydawał
jedynie komendy, a w przypadku społeczności klanowej to nie działo w ten
sposób. Nie mogła dopuścić, aby doprowadził do rozłamu wewnątrz klanu.
Gdy
zginęli bracia, z jej życia zniknęła radość, pozostawiając miejsce zaciętości.
W wieku ośmiu lat zaczęła intensywnie trenować, mijał rok za rokiem. Teraz
miała już dwadzieścia jeden lat i była najlepszą łuczniczką, tak jak obiecał
jej kiedyś Buchanan. W walce mieczem dotrzymywała kroku niejednemu mężczyźnie.
Nie obca była jej żadna broń.
Przez
lata sprawiła, że traktowali ją jak swego kumpla. Spędzała z nimi każda możliwą
chwilę. Ojciec nigdy już nie wrócił do pełni władz. Nie ruszał na bitwy i przez
jakiś czas klan nie miał swego lidera. Dopóki nie stała się nim Vanora. Tak
naprawdę nie miała pojęcia jak do tego doszło. Po prostu w którymś momencie
zaczęli ją tak traktować, a ona, będąc liderem swym postępowaniem sprawiała, że
był nim każdy. Dla niej ważne było tylko to, że się z nią liczono, traktowano
jak przyjaciela, czekano na decyzje. W pierwszej bitwie wzięła udział, gdy
miała piętnaście lat. Prawdę mówiąc zabrała się z nimi podstępem, gdy zobaczyli
ją na placu boju byli zaskoczeni, już po chwili zaskoczyła ich jeszcze
bardziej, walcząc z nimi ramię w ramię. Teraz była jednym z lepszych wojowników,
a w strzelaniu z łuku nikt nie mógł jej dorównać. Chociaż nadal traktowali ją
trochę jak młodszą siostrę podczas walki, to jednak zawsze jej obecność była
dla nich czymś naturalnym.
Przez
ten czas nabrała męskich nawyków. Nie umiała już przebywać w innym
towarzystwie. Wiedziała, co o niej mówią, zdawała sobie sprawę z tego, jakie
krążą o niej plotki, lecz to było chyba oczywiste, że jedynie ją śmieszyły.
Przyszłe
małżeństwo traktowała, jako przykry obowiązek. Wiedziała, że jest to
konieczność. Angus upierał się, aby naczelnikiem został MacCallum, ale kto miał
nim zostać? Oni wszyscy byli jej jak bracia. Nie potrafiłaby z nikim z nich
wejść do łóżka. Byli jej przyjaciółmi, a ona była ich małą wojowniczką. W
zasadzie to ona była tak naprawdę naczelnikiem klanu, każdy wiedział, że żadne
małżeństwo niczego nie zmieni. W tym wypadku to ona będzie nosiła spodnie.
Chciała to odwlec, opóźnić, choć o jeszcze jeden rok, może dwa. Lecz w ostatnim
czasie zdarzały się dość często różne incydenty, które coraz bardziej ją
niepokoiły. Połączenie klanów byłoby najlepszym wyjściem. Wiele razy była
ranna, łóżkowe sprawy też jakoś zniesie. To była jej myśl przewodnia, która
jednak nie dodawała jej zbyt wielkiej otuchy. W którejś rozmowie z ojcem
wyraziła zgodę na ten mariaż. Zorganizował turniej, a ona czuła się trochę jak
wystawiona na aukcję marionetka, jednak nie było innego wyjścia.
Przyjaznym
okiem patrzyła na naczelnika klanu MacFarlane. Był to młody, dość inteligentny,
spokojny człowiek. Rozmawiała z nim i wiedziała, że nie byłoby problemu dojść
do jakiegoś porozumienia. MacKinnon też nie był złym pretendentem, lecz
liczebność klanu i jego dotychczasowe prowadzenie nie było zbyt opłacalne.
MacMillan byłby idealny. Jedyny syn, który był tępy niczym but i dość łatwo
byłoby mu wmówić, że decyzje, jakie będzie podejmowała, będą jego decyzjami.
Lecz jej ojcu nie podobał się taki pomysł, chciał, aby miała odważnego męża. Przychylnym
okiem patrzył na MacKenzie, który akurat jej nie odpowiadał. Uważała, że są to
fałszywi ludzie. Niestety ojciec zaproponował jej również klan MacLeod, a ona
miała ochotę w tamtym momencie walić głową w mór. Tego się obawiała. Miała
szacunek i wdzięczność do tych ludzi, ponieważ przybyli im na ratunek i
walczyli ramię w ramię za nie swoją sprawę. Zginęło wielu ich ludzi, to było
godne podziwu. Teraz często walczyli z MacAleyami, z którymi i oni mieli
odwieczny zatarg. Jednak w duchu prosiła, aby ojciec nie wysunął takiej
propozycji.
Wiele
słyszała o Blane’ie MacLeodzie i samo to wystarczyło jej aby trzymać się z
daleka od niego. Podobno był dzikusem, którego boją się nawet jego ludzie.
Mówili, że był głupi i dziki. Już samo to, że wołano na niego Zwierz nie
wróżyło niczego dobrego. Lecz wola ojca pokrywała się z wdzięcznością i
szacunkiem jaki miała dla tego klanu. Wiedziała jednak, że zrobi wszystko, aby
wybrać kogoś innego. Miała w planie zniechęcenie do siebie tego prymitywnego
dzikusa. Chociaż wiedziała, że nie będzie mogła liczyć na pomoc swych ludzi,
ponieważ również oni szanowali to, co zrobił jego ojciec.
Wracała
na zamek zrezygnowana. Wysłała Carneya przodem i sama przespała się w jakiejś
opuszczonej zagrodzie, a rankiem ruszyła na polowanie. Była coraz bardziej
zniechęcona, gdy dowiedziała się, że na zamek przyjadą jeszcze jacyś francuzi.
Miała doskonałe rozeznanie. Podczas gdy Carney załatwiał swoje sprawy ona
rozpytała i to, czego się dowiedziała nie zachwyciło jej. O markizie nie
wiedziała zbyt wiele, ponoć był to człowiek, który pojawił się znikąd, lecz
informacje, jakie dostała o ambasadorze sprawiły, że poczuła złość. Czy ojciec
naprawdę brał pod uwagę możliwość takiego związku?
Gdy
wjeżdżała na dziedziniec marzyła jedynie o tym, aby napić się zimnego piwa i
pogadać z chłopakami. Gwizdnęła na stajennego i zeskoczywszy z konia klepnęła
klacz, która pobiegła w stronę zdążającego już w jej stronę chłopaka. Gdy
weszła do izby już w korytarzu usłyszała rozmowę, która ją zaintrygowała, szczególnie
uczestniczący w niej obcy, męski głos. Zmarszczyła czoło. Kto to mógł być?
Czyżby te francuskie gnidy już przyjechały? Słyszała w głosie nieznajomego
jakiś obcy akcent. Zacisnęła ze złością zęby. Poczuła złość i miała ochotę
zawrócić, lecz pomyślała, że powinna się przecież należycie przywitać z
gościem. Była pewna, że to jakiś francuski służący, który poleci zaraz do swego
pana na skargę. Tak, to był dobry plan.
Usłyszała
za sobą jakiś dźwięk i odwróciwszy się ujrzała Rhonę, która na jej widok przystanęła.
Od zawsze drażniła ją ta dziewczyna. Kiedy tylko mogła to flirtowała z
chłopakami, a Vanorę to mierziło. Popatrzyła na Rhone i pstryknęła palcami, co
sprawiło, że dziewczyna bez słowa wycofała się. Idealna fryzura i odświętna
sukienka świadczyły o tym, że również francuskie pieski mogą liczyć na flirt z
tą dziewuchą. Ale czy to nie było oczywiste?
Po
wejściu obserwowała każdą reakcję nieznajomego. Nie dając po sobie poznać
zaskoczenia, w myślach zastanowiła się, czemu wpuścili tego gnoja do ich izby.
Cóż, trzeba było przyznać, że był cholernie przystojny, i zdecydowanie było na
czym zawiesić oko, ale to przecież nieistotne. Musiał jak najszybciej stąd
wyjść, pobiec do swego markiza oraz ambasadora i opowiedzieć o niej same
najgorsze rzeczy. Trochę rozdrażniło ją to, że gdy ujrzał jak wywaliła wiadro z
pomyjami on jedynie uśmiechnął się pod nosem. Widziała w oczach chłopaka
zaskoczenie, ta jakby nie tego oczekiwał. Pewnie spodziewał się grzecznej
panienki. Dobrze, niech uświadomi swych panów, z kim mają do czynienia. Reszta
to będzie jedynie formalność. Niech zjeżdżają stąd gdzie pieprz rośnie.
–
Ktoś ty?
–
Gast…
–
Wychodzisz? – zapytała, widząc jak powstaje.
Domyśliła
się, że chciał wstać i się ukłonić albo jeszcze jakieś podobne dworskie
farmazony. Ujrzała na jego twarzy grymas irytacji, który po chwili zastąpiło
rozbawienie, a to wkurzyło ją jeszcze bardziej. Widziała, że wszyscy zamilkli
obserwując uważnie ich rozmowę. Wzięła stołek i podsunęła go, a później usiadła
okrakiem tuż przed nim i wpatrywała się teraz nieustępliwym wzrokiem w jego
wesołe, niebieskie oczy. Nieco zbiło ją z tropu jego opanowanie. Normalnie
każdy byłby już speszony jej zachowaniem. Kim był ten typek?
–
Nie Vanoro. Nie wychodzę. Uwiera mnie w tyłek twój entuzjazm, jakim mnie przywitałaś
– stwierdził krótko, a ona otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. – Dokonamy
prezentacji teraz, czy zaplanowałaś jeszcze jakiś ciąg dalszy? – zadał krótkie
pytanie.
–
Jestem spontaniczną dziewczyną – powiedziała, starając się ukryć zaskoczenie. –
Niczego nie planuję.
–
To miło z twojej strony. Więc jeżeli pozwolisz księżniczko, jestem Gaston de
Ponton-a-Mousson i nie planuje cię poślubić, więc będzie prościej, jeżeli
oszczędzimy sobie dalej tych czułości. Jesteś pewnie zmęczona polowaniem. Napij
się może czegoś zimnego dla ochłody – powiedział, sprawiając, że zamarła. –
Luthias, czy spotkamy się później na placu treningowym? – zwrócił się do
chłopaka, ignorując dziewczynę.
–
Poczekaj, pójdę z tobą – powiedział chłopak, starając się ukryć śmiech przed
przyjaciółką, która z niedowierzaniem gapiła się na Gastona, gdy ten z
lekceważeniem wyminął ją i skierował się w stronę wyjścia.
Kiedy
zniknęli w drzwiach Vanora siedziała nadal na stołku z otwartymi ustami i
kalkulowała? Śnij jej się? Czy to naprawdę się stało? Spojrzała na resztę
chłopaków, którzy jak jeden mąż odwrócili głowy w drugą stronę.
–
Czy on przed momentem nazwał mnie księżniczką? – zapytała z niedowierzaniem.
–
Wygląda na to, że tak, Vanoro – usłyszała głos Angusa, który po chwili gromko
się roześmiał.
–
Zgłupieliście – wykrzyknęła i poderwała się z miejsca. – Kto go tu wpuścił?
–
Luthias – usłyszała i westchnęła. Fakt, najlepiej zwalić winę na nieobecnego.
–
Gaston Po……. Przecież on jest…
–
Ambasadorem Francji – usłyszała Ivara i spojrzała na niego bystrym wzrokiem.
–
Kim? – zapytała.
–
Ambasadorem Francji. Ale włada mieczem jak prawdziwy wojownik i…
–
Może nawet wsadzić sobie w dupę ten miecz i tam nim powładać – wymamrotała ze
złością pod nosem. – Hmmm. Ambasador Francji? To interesujące.
A
więc jednak będzie się mogła z nim odpowiednio zabawić. Tym razem nie będzie
już taki mądry. Uśmiechając się szelmowsko wyszła z izby ignorując głosy
mężczyzn.

Widok
dziewczyny kompletnie go zaskoczył, i nie mowa tu o tym, że przez jakiś czas
ich podsłuchiwała, a później pojawiła się dosłownie z nikąd. Czego po niej
oczekiwał? Niczego, był po prostu ciekawy. Z opowieści rysował mu się widok
nieszczęśliwej dziewczyny, która w tak nietypowy sposób przeżywała smutki,
jakie ją spotkały. Nie miał pojęcia, że ma aż taki zadziorny charakter, nie
miał też pojęcia, że dziewczyna jest taka piękna.
Był
pewien, że będzie, co najwyżej przeciętna. Lecz gdy ją ujrzał to dosłownie
zaniemówił. Widywał różne piękne dziewczyny, ale ta była dosłownie zjawiskowa.
Może po prostu to połączenia pięknej powierzchowności z ognistym charakterem
wywarło na nim tak wielkie wrażenie, jednak fakty były takie, że gdy patrzył na
tą szczuplutką młoda dziewczynę o idealnej sylwetce zrobiło mu się gorąco.
Miała piękne, ogromne oczy, błyszczące i pełne życia. I to przeszywające
napastliwe spojrzenie, którym chciała go odstraszyć. Te złośliwe ogniki, które
zniknęły, gdy tylko usłyszała, co miał jej do powiedzenia, sprawiły, że od razu
poczuł do niej sympatię. Mała złośnica z niebywale pięknym licem. Długie za
pas, kruczoczarne włosy zaplątane miała niedbale z tyłu rzemykami. Czy to mogła
być ta Vanora, o której tak wiele słyszał? Córka naczelnika klanu, którą miał w
zamiarach poślubić Louis? Gdy o tym pomyślał, to rozumiał reakcję mężczyzn, kiedy
o tym usłyszeli. Był przekonany, że gdy tylko Louis ją zobaczy, to zapała do
niej uczuciem, do chwili aż ją usłyszy.
Teraz
wiedział już, że gdy mówiono o niej, że przebywa z mężczyznami nijak miało się
to do jej urody. Wzmogła jego ciekawość. Nie tyle swym pięknym wygładem, co
oszałamiającym charakterem. I o ile do tej pory wyjazd do Szkocji wydawał mu
się interesujący, to w tym momencie był wręcz szczęśliwy, że z nudnego Wersalu
trafił do dzikiej Szkocji.
–
Ona ci tego nie daruje – usłyszał wesoły głos Luthiasa, który szedł obok niego
i głupio się uśmiechał.
–
O czym mówisz? – zapytał rozkojarzony.
–
Powinienem cię wcześniej przed nią ostrzec.
–
Przed kim? – Czyżby miał na myśli dziewczynę?
–
Przed Vanorą – usłyszał rozbawiony głos Luthiasa, który utwierdził go w jego
przypuszczeniach.
–
Myślę, że jakoś sobie z nią poradzę – stwierdził krótko.
W
zasadzie był tego pewien. Wyszedł jedynie dlatego, że chciał na spokojnie
ogarnąć myśli, aby niepotrzebnie nie reagować. Nie chciał narażać się jej
jeszcze bardziej, a z reguły rozmowy z nim wyprowadzały rozmówców z równowagi.
Vanora również się tego nie spodziewała.
–
Nie znasz jej – parsknął śmiechem chłopak, a Gaston pomyślał, że działa to w
obie strony i ona również nie zna jego usposobienia.
Był
człowiekiem, który lubił dostosowywać się do otoczenia i obserwować. Poznawać
rzeczy, z którymi miał do czynienia i ludzi, wśród których się obracał. Dzięki
temu zawsze wiedział, czego się spodziewać, a jednocześnie nie zdradzał się ze
swym usposobieniem. Ludzie, których poznał w Eilean Donan, wywarli na nim
niezmiernie pozytywne wrażenie. Poczuł się wśród nich jak wśród swoich, a oni
traktowali go jak równego sobie. Zdawał sobie też sprawę z tego, że mimo
wszystko była to jego zasługa, gdyż ambasador sam w sobie, pomimo wszystko, był
również zaszczytnym tytułem i przyjęli go do siebie jedynie, dlatego że
zaakceptowali go, jako człowieka, a to bardzo się dla niego liczyło. Dostrzegli
jego, nie zwracając na nic uwagi. Początkowa rezerwa spowodowana była jedynie
obawą z ich strony, że to on będzie patrzył na nich z góry. Teraz została
jeszcze dziewczyna. Nie wiedział dokładnie jak ma się w stosunku do niej
ustosunkować. Nie będzie przecież non stop rozdrażniał jej w dyskusji, z
drugiej strony robił to bezwiednie. Ludzi, którzy go atakowali po prostu kosił.
Lecz ona była wyjątkiem. Nie chciał jej za każdym razem gasić, a zdawał sobie
sprawę z tego, że dziewczyna będzie jeszcze nie raz go atakowała. Jej
bezczelność i impertynencja mogła postawić go jeszcze w niejednej kłopotliwej
sytuacji.
Zastanawiał
się, co mogło sprowokować jej zachowanie. Zaatakowała go, gdy tylko weszła do
pomieszczenia. Zdawał sobie sprawę, że wszystko, co robiła, łącznie z
kopniakiem w wiadro, było jedynie demonstracją skierowaną w jego stronę. Ale
dlaczego? Co mogło być powodem? Panna dopiero, co wróciła. Nie zdążyli się
nawet poznać, więc skąd ta wrogość? Wiedział, że zanim dojdzie do ponownego ich
spotkania powinien dowiedzieć się, co ją tak w nim rozdrażniło. Ale jak to
zrobić? Spojrzał na idącego obok niego Luthiasa i uśmiechnął się pod nosem.
–
Teraz rozumiem twoją reakcję, gdy dowiedziałeś się, że Louis zamierza starać
się o rękę Vanory – stwierdził niby obojętnie. – Po tym, co widziałem sądzę, że
nie będzie nalegał, gdy ją pozna – dodał i usłyszał jak chłopak parska
śmiechem.
–
A wygląda na taką słodką dziewczynę – powiedział po chwili. – Przyznaj się,
zrobiła na tobie wrażenie.
–
Gdy odpowiem że nie, to skłamię. Jednak mojego tak, nie bierz zbyt dosłownie –
stwierdził nie wiedząc, co mu odpowiedzieć.
Dziewczyna
spodobała mu się, to było oczywiste. Był przekonany, że tak reaguje na nią
każdy facet. Ale ujrzał w niej przede wszystkim nietypowy charakter. Miał
przeczucie, że jest bardzo inteligentna, a to podobało mu się w niej
najbardziej. Lecz skąd ta złość w stosunku do niego?
–
Nie bierz tego do siebie. Normalnie nie zachowywałaby się aż tak bardzo… –
zrobił krótką przerwę, szukając odpowiedniego słowa. – Charakterystycznie.
–
Normalnie? – zainteresował się.
–
Wiesz, jest rozdrażniona tym ślubem. Wiesz, dla wszystkich jest to nietypowa
sytuacja – stwierdził a Gaston już wiedział, w który dzwon uderzać.
–
Myślę, że rozumiem sytuację – powiedział po chwili, nie chcąc informować, że
słowo doskonale ją rozumiał. – Chyba najgorzej jest, gdy nie mamy na cos wpływu
i coś dzieje się bez naszej woli, w imię obowiązku.
–
Tak to właśnie wygląda – powiedział chłopak i spojrzał na niego uważniej widząc
że Gaston zinterpretował go idealnie a był przekonany że nie będzie tego
rozumiał.
–
Wydaje mi się, że nie tylko ona przeżywa tą sytuację. Domyślam się, że jest to
trudne dla każdego z was – powiedział Gaston, a Luthias ciężko westchnął. Teraz
dopiero widział, że potrzebował takiej szczerej rozmowy, a na swych druhów nie
mógł liczyć.
–
Wszyscy ją kochamy – stwierdził, a później pospiesznie dodał. – Oczywiście jak
siostrę albo przyjaciela.
–
Nie musisz mi tego tłumaczyć, zdaję sobie sprawę co masz na myśli – uspokoił
go.
–
Angus mówi, że naczelnikiem naszego klanu powinien być MacCallum i ma rację.
Ale ona jest dla nas przyjacielem, rodziną. Czułbym się jakbym żenił się ze
swoją siostrą gdybym musiał to zrobić. Jedynie Govan jest w niej po uszy zakochany,
z czego ona nie zdaje sobie nawet sprawy – stwierdził a Gaston pomyślał, że
jeżeli patrzeć na to z tej strony to faktycznie dziewczyna dosłownie się z nimi
wychowała.
–
Może gdyby wiedział to coś by z tego wyszło – zasugerował bez przekonania a Luthias
popatrzył na niego z politowaniem.
–
Govan ma dziewiętnaście lat i jest typem błędnego rycerza, który nie nadaje się
na naczelnika. Z drugiej strony ona nie pojmie za męża nikogo z miłości, a
człowiek, który zostanie jej mężem będzie kimś, kto nie będzie świadomy tego,
że to Vanora jest naczelnikiem. Inaczej nie może być.
–
Nie rozumiem – zaintrygowało go to, co usłyszał. Brzmiało dość dziwacznie.
–
Vanora pozostanie z nami, na swym miejscu. Wszystkie decyzje nadal będzie
podejmować ona. Jest wspaniałą dziewczyną. Przy niej czujemy się jak jedna
rodzina, wszyscy jesteśmy liderami. Tylko ona to potrafi. Myślę, że będzie
potrafiła sobie dać radę z mężem. To bardzo mądra dziewczyna, choć może
wyglądać nieco inaczej – powiedział potwierdzając jego przypuszczenia.
–
Mając was przy boku na pewno jej się to uda – stwierdził, a Luthias uśmiechnął
się lecz za moment uśmiech znikł z jego twarzy. Gastona korciło, aby zapytać co
się dzieje lecz postanowił poczekać aż Luthias sam mu to powie. Nie czekał
długo.
–
Na pewno by się udało. Ale gdy pojąć ją za żonę zdecyduje się MacLeod wtedy
będzie nieciekawie.
–
Nie rozumiem? – Już po raz kolejny słyszał dziś o tym człowieku.
–
Widzisz, on jest trochę inny. Vanora nie będzie wtedy miała na nic wpływu. Z
drugiej strony jest dobrym naczelnikiem i mimo, że trzyma wszystkich twardą
ręką, to jego ludzie jedynie z pozoru się go boją, tak naprawdę jest inaczej.
Jest im przyjacielem, choć w inny sposób niż nasza Vanora.
–
Przecież to ona powinna podjąć decyzję mając w was takie wsparcie – zdziwił się
Gaston.
–
Dzięki klanowi MacLeod zawdzięczamy istnienie naszego. Gdyby nie ich pomoc to
nie byłoby teraz klanu MacCallum – stwierdził krótko Luthias.
–
A co na to Vanora? – zapytał Gaston zrozumiawszy, co było powodem złości
dziewczyny. Przynajmniej po części.
–
Zrobi wszystko dla dobra klanu. A jej ojciec szanuje Blane’a. Zresztą nie ma u
nas nikogo, kto byłby odmiennego zdania.
–
Czy jest jakiś sposób, aby jej pomóc? – zapytał bezwarunkowo.
–
Gdybyś był naczelnikiem klanu, to pewnie byłoby jakieś wyjście – stwierdził i
roześmiał się głośno.
Byli
już przy placu. W tej chwili był pusty, ale w ich stronę szło już kilka osób.
Niektórych z nich Gaston rozpoznał z poprzedniego dnia.
–
Nie rozumiem – Myślami był gdzie indziej.
–
Odnalazłeś się wśród nas. Vanora nie jest może najciekawszą osobą, ale pewnie z
czasem jakoś byś się do niej przekonała i może nawet była miła. Nie jest dla
ciebie kimś takim jak dla nas, więc…
–
Sugerujesz, że…
–
Od razu sugerujesz – wszedł mu w słowo. – Głośno myślę.
–
Zbyt głośno – stwierdził Gaston, wzdychając ciężko. Gdyby tylko Luthias
wiedział, kim tak naprawdę jest, to nie byłoby tej rozmowy.
–
Wiesz, ona była na ciebie taka zła, bo myśli, że będziesz się starał o jej rękę
– powiedział w pewnym momencie chłopak, potwierdzając przypuszczenia Gastona. –
Zdziwiło mnie, gdy na początku powiedziałeś, że to markiz będzie się o nią
starał. Myśleliśmy, że chodzi o ambasadora.
–
Nigdy nie można być niczego do końca pewnym. Czasem coś wygląda inaczej niż się
wydaje – usłyszał Gastona i zmarszczył czoło. Imponowała mu jego inteligencja i
spokój, z którym zawsze odpowiadał.
Przez
tak krótki czas ten człowiek stał się prawie jednym z nich. Wiedział, że
ewentualny ślub załatwiłby sprawę, bo Gaston już praktycznie był tam z nimi, a
z tego, co dziś zaobserwował, to nie pozwoliłby, aby Vanora weszła mu na głowę.
Zaimponował mu potrafiąc jej odpowiedzieć w jej tonie. Prawdę mówiąc każdy
czekał na to, co ona zrobi i nikt nie sądził, że on będzie potrafił dać jej
prztyczka w nos. A jednak, poradził sobie nawet lepiej niż dobrze. Widok Vanory
siedzącej z rozdziawionymi ustami, oniemiałej, był bezcennym widokiem.
–
Teraz warzy się wszystko – stwierdził.
–
Życie to zweryfikuje, a ono lubi zaskakiwać. Może ten cały MacLeod nie będzie
chciał pojąć jej za żonę – powiedział głosem pełnym wątpliwości. – Nie wiadomo
czy przyjedzie – dodał po chwili.
–
Potwierdził swój przyjazd. To człowiek bardzo słowny, przyjedzie na pewno.
–
Przykro mi – powiedział po chwili Gaston. – Chciałbym pomóc jednak nie jestem w
stanie. Wiążą mnie pewne zobowiązania. Nie mogę poślubić Vanory, choćbym nawet
chciał – stwierdził smutnym tonem.
–
Zawarłeś jakiś kontrakt? – zapytał, a Gaston zacisnął dłoń na klindze miecza,
który od jakiegoś czasu trzymał dłoni. Lecz trening jakoś w tym momencie
przestał być ważny. Kontrakt małżeński, sama ta nazwa brzmiała okrutnie.
–
Nie – powiedział po chwili. – Ale jestem zobligowany, aby w swoim czasie to
zrobić i obawiam się, że ktoś inny podejmie za mnie decyzję, a Vanora nie
będzie tą, którą wybiorą – Patrząc na minę Luthiasa zastanawiał się czy nie
powiedział zbyt wiele, ale jedyną reakcją chłopaka był uścisk, na który nie był
przygotowany.
–
Teraz widzę, że aż nadto rozumiesz naszą niedolę – usłyszał. – Przykro mi, że
również ciebie to spotyka.
–
Nie mówmy o tym – Gaston nie chciał rozwijać tematu, nie chciał żeby zadawał
zbędne pytania, bo wiedział, że szczerze na nie odpowie, a to było zbędne.
–
Rozumiem, ale po prostu… po prostu mam nadzieję, że jakoś się to ułoży i w
twoim przypadku, że…
W
tym momencie Gaston poczuł coś dziwnego, zupełnie dla niego niezrozumiałego.
–
Wiesz, gdyby na mej drodze znalazła się dziewczyna, na której widok poczułbym
coś, co nigdy mnie jeszcze nie dotknęło, to zostawiłbym dla niej wszystko i
uczyniłbym każdą rzecz, o jaką by tylko poprosiła. Oddałabym jej swe ciało i
duszę, rzuciłbym pod nogi cały świat – wypowiedział jednym tchem, zupełnie się
nie kontrolując, co było do niego niepodobne i spojrzał na niebo. Piękne,
czyste, wyjątkowo błękitne... Ten widok zostawił pod powiekami, gdy zamykał
oczy.
–
Tu jesteście – usłyszał głos Angusa, który przywołał go do porządku, spojrzał
na Luthiasa, który stał i patrzył na niego zaskoczony.
–
Ale powiedz mi, to tak od razu, czy za którymś razem też się będzie liczyło? –
zapytał, a Gaston przyglądał mu się niepewnie, zdając sobie sprawę, że pod
wpływem, jakich silnych emocji spowodowanych tym całym obowiązkiem zaczął mówić
jakieś głupoty.
–
Co masz na myśli? – zapytał ostrożnie.
–
Wiesz, ona miała niezbyt dobre wejście, ale tak naprawdę przy bliższym poznaniu
przekonałbyś się, że to dobra dziewczyna – powiedział, a Gaston o mało sie nie
roześmiał.
–
Miała bardzo dobre wejście przyjacielu – stwierdził z uśmiechem. – Jest mądrą,
inteligentną i niewątpliwie interesującą dziewczyną, lecz obawiam się, że nie
byłaby zachwycona tym, o czym teraz myślisz. Ponownie zbyt głośno.
Chciał
ukrócić sprawę podkreślając niechęć dziewczyny, która była aż nadto widoczna
dla wszystkich. Zdawał sobie sprawę z tego, że złość oraz całe te
demonstracyjne zachowanie Vanory było w pewnym sensie mechanizmem obronnym i
czuł, że to się wyklaruje i kontakt z dziewczyną nie będzie walką. Teraz,
znając już powody jej zachowania, wiedział, że zrobi wszystko, aby w jakimś
stopniu jej pomóc, jeżeli mu tylko na to pozwoli. Czuł w niej bratnią duszę i
nic nie mógł na to poradzić. Było w niej coś, czego nie spotkał nigdy u żadnej
kobiety, lecz nie chodziło o wygląd. Była niezaprzeczalnie piękną dziewczyną,
lecz jemu zaimponowało jej obejście i ten ogień w oczach, gdy się złościła, jej
bezpośredniość i odwaga.
Żywioł,
pasja, temperament, zuchwałość, brawura, to go pociągało kobietach i tego nigdy
w żadnej nie odnalazł. W Vanorze ujrzał w jakimś stopniu te wszystkie elementy.
Po
kilku godzinach z mieczem w dłoni nielicznych przerwach na odpoczynek był już
nieźle zmęczony i myślał jedynie o tym, aby zejść z pola. Był rozkojarzony, co
wykorzystał zręczny Ivar wraz z Carneyem, którego poznał dopiero niedawno.
Wiedział, że ten właśnie chłopak wrócił wraz z Vanorą i miał ochotę zacząć
jakaś rozmowę, lecz postanowił się wstrzymać. Od Luthiasa dowiedział się
wszystkiego, czego potrzebował.
Powrót
Carneya został wesoło przyjęty. Okazało się, że chłopak gra na dudach i podczas
wieczerzy miał zamiar dać popis. Gaston westchnął zniechęcony. Jakoś nie
potrafił podzielić entuzjazmu do tego instrumentu. Przywiózł w prezencie dla
Vanory instrument, który był w tym momencie nowością na królewskich salonach.
Na pomysł wpadł król a Gaston uznał, że to całkiem dobry pomysł. Jednak teraz,
gdy poznał dziewczynę zdał sobie sprawę, że ucieszyłaby się ona bardziej z
miecza albo tego typu podarku. Zresztą człowiek, który z nim przyjechał dość
nieumiejętnie grał na skrzypcach gdyż był to nowy instrument i choć brzmiał o
wiele lepiej niż dudy, to w ręku mało zdolnego muzyka dałby taki sam efekt jak
te kaleczące jego uszy dźwięki dud.
Miał
już powoli schodzić z placu, gdy ujrzał idącą w ich stronę Vanorę. Dziewczyna
tak jak i rankiem miała na sobie spodnie uszyte z jakichś skór. Obcisłe,
dokładnie uwidoczniały jej idealną sylwetkę. Szła patrząc mu bezczelnie w oczy,
wręcz wyzywająco. Co knuła?
Ujrzał
jak podchodzi do dość wysokiego kamiennego murku i zwinnie na niego wskoczyła,
nie spuszczając z niego wzroku nadal spoglądała na niego prowokująco a on
westchnął. Chciała go zdekoncentrować? Wszystko na to wyglądało. Uśmiechnął się
pod nosem. Jeżeli teraz zejdzie z pola uzna, że go zawstydziła, jeżeli zostanie
wyjdzie na idiotę, który chce jej zaimponować. Co miał zrobić?
Widział,
że podeszło do niej kilku mężczyzn w tym również Angus i Luthias. Coś do niej
mówili, lecz ona nie była zainteresowana rozmową i bezwstydnie nie spuszczała z
niego wzroku. Teraz zdał sobie sprawę, że Luthias się nie mylił. Będzie chciała
się odegrać.
–
Cwana bestia – powiedział do siebie pod nosem.
Wolał
wyjść na zawstydzonego idiotę niż gościa, który jak kretyn chce zaimponować
dziewczynie. Ruszył w ich stronę. Przecież nie będzie jej unikał, miał wglądem
niej inne zamiary.
–
Słyszałem, że doskonale strzelasz z łuku, Vanoro – powiedział, gdy tylko do
niej podszedł. Siedziała nieporuszona w tym samym miejscu nie odrywając od
niego wzroku. – Miałem kiedyś kota – stwierdził, a ona zmrużyła oczy.
–
Zdechł sam czy mu pomogłeś? – usłyszał, lecz milczał, wiedział, że ją to
zainteresowało.
–
Nie Vanoro – powiedział, a ona zacisnęła ze złością szczękę. Widział, że ledwie
powstrzymuje się, aby nie zapytać, o co mu chodzi z kotem. Nie chciał się
dłużej nad nią pastwić. – Wiesz, że koty słyną z tego, iż mogą się godzinami
wpatrywać bez mrugnięcia okiem? – zadał pytanie, które w zasadzie było
wypowiedzią. – Mój dawał za wygraną już po godzinie – zakończył nie spuszczając
z niej wzroku.
Drażnił
ją ten jego spokój, ta rezolutność i wyważone zdania, mądre i przemyślane.
Ledwie wstrzymywała się, aby czegoś mu nie powiedzieć, lecz nie chciała jeszcze
go rozdrażniać. Najpierw musiała rozprawić się z nim po swojemu w taki sposób,
że będzie żałował tego, iż kiedykolwiek się do niej odezwał.
–
Zawsze wolałem psy, ale chyba sprawię sobie kota – stwierdził nagle Carney
widząc jak jego przyjaciółka reaguje na nowego gościa. Było to dziwne, bo
przecież chłopka był całkiem w porządku.
–
Jeżeli zatem masz zamiar tak trwać i nie spuszczać ze mnie wzroku, to na
wszelki wypadek ostrzegam, musisz wytrzymać co najmniej godzinę – powiedział
podchodząc bliżej.
Miała
ochotę wrzeszczeć. Każdy inny na jego miejscu już dawno by dał za wygraną a ten
cholerny francuz miał w sobie tak niesamowicie dużo spokoju. Był niebezpiecznym
przeciwnikiem, ale ona się tak łatwo nie poddawała a przecież miała jeszcze asa
w rękawie. Asa, którym niewątpliwie skopie mu tyłek i narobi niezłych kłopotów.
Nie wiedziała jeszcze tylko czy na pewno chce to zrobić.
–
Nie przedłużajmy tego – stwierdziła zeskakując z murku i podeszła do niego
wolnym krokiem.
–
Czego dokładnie mamy nie przedłużać? – zapytał z lekkim uśmiechem.
–
Masz być za pięć minut w stajni – szepnęła mu do ucha, a on uśmiechnął się pod
nosem. Jeżeli myślała, że tak po prostu za nią pójdzie, to się grubo myliła.
Nie miał zamiaru demonstrować niczego przed tymi ludźmi.
–
To chyba nienajlepszy pomysł…
–
Pięć minut… Markizie de Ponton-a-Mousson – zakończyła i niezrażona odeszła
pozostawiając go osłupiałego.
Cały
czas wiedziała? Ale skąd? Czyżby Louis się wygadał? Spojrzał na stojących obok
mężczyzn z uwagą. Nie wydawało mu się żeby którykolwiek coś usłyszał. Wszyscy
zajęci byli rozmową, jedynie Luthias zerkał od czasu do czasu w jego stronę,
ale Gaston zdawał sobie sprawę z tego, że chłopak ma ku temu zupełnie inne
powody.
–
Dopięła swego – mrugał pod nosem i odrzucił lnianą ścierkę, przed która przed
chwilą ocierał twarz, a następnie odwrócił się i ruszył za dziewczyną.
Zgromadzeni
mężczyźni spojrzeli za nim trochę zdezorientowani dziwnym zachowaniem tej
dwójki. Zupełnie nie tego się spodziewali. Byli pewni, że Vanora będzie się
chciała na Gastonie odegrać, lecz nie wiedzieli, w jaki sposób i zupełnie nie
spodziewali się tego, że odbędzie się to właśnie tak.

Cały
dzień była podenerwowana. Nie mogła się na niczym skupić. Ten francuz jakimś
cudem potrafił doprowadzić ją na skraj wytrzymałości. Gdyby jej tak nie
zaskoczył to prawdopodobnie nie puściłaby tego płazem. Gdyby został, choć
odrobinę dłużej, a ona doszłaby do siebie wcześniej to już w tym momencie
leczyłby rany. Ale przecież nic straconego.
Vanora
oprócz tego, że była dobrym wojownikiem, była też inteligentnym i opanowanym
strategiem. A w sprawach osobistych musiała mieć zawsze jasną, klarowną
sytuację. Dlatego pojechała z Carneyem i w rozpytała o tych francuzów. Musiała
znać szczegóły. W imię powiedzenia, przyjaciela trzymaj blisko, a wroga jeszcze
bliżej. Chciała wiedzieć, z czym będzie miała do czynienia i dzięki temu
dowiedziała się, że markiz de Ponton-a-Mousson ma dwadzieścia sześć lat i jest
człowiekiem inteligentnym, chociaż takim, o którym niczego konkretnego nie
wiadomo. Natomiast rzekomy ambasador Louis de la Valette, który miał starać się
o jej względy, to trzydziesto kilkuletni zarozumiały idiota. W tym momencie
sytuacja była dla niej jasna. Obaj urządzili sobie przedstawienie. Ale
dlaczego? Czy chcieli sobie zakpić z klanu MacCallum? Z jakiego powodu? Czy tak
po prostu dla zabawy? A może ten idiota de la Valette chciał, jako markiz
zrobić lepsze wrażenie myśląc, że tytuł będzie dla niej cokolwiek znaczył. Gdy
poszli na plac treningowy postanowiła się dowiedzieć czegoś więcej, aby lepiej
zrozumieć sytuację. Nie rozmawiała wprost z chłopakami. Raczej prowokowała
odpowiedzi. I z tego, co się dowiedziała, to fałszywy ambasador okazał się
facetem, którego bez oporów przyjęli między siebie niczym przyjaciela. Jakim
cudem do diabła? Coś z tym facetem musiało być nie tak. A może to nie jest
markiz, ale jeszcze ktoś inny. Wszystko się komplikowało. Przecież dokładnie
zapamiętała, że markizem miał być de Ponton-a-Mousson. Czyżby coś pomyliła? Ale
przecież wiek się zgadzał. Ten facet nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia
pięć lat i był przystojnym mężczyzną, a obraz, jaki zarysowano jej względem
tego drugiego człowieka wyraźnie pokazywał jej niskiego, zniewieściałego i
lekko łysiejącego idiotę. A Gaston był wysoki, a jego wygląd oceniłaby na
więcej niż przystojny. Wyróżniał się zarówno sylwetką jak i charakterystycznymi
rysami twarzy, w których była męskość jak i subtelność. Była pewna, że niejedna
panna sikała po majtkach na jego widok. Samo zainteresowanie nim Rhony o czymś
świadczyło. Był błyskotliwy i inteligentny i zdecydowanie nie łysiał. Nie miał
też wymuskanej fryzury, lecz proste, długie włosy.
Jej
ludzie byli ignorantami. Wystarczyło im imię, nie mieli pojęcia, kto jest kim,
a tytuły znaczyły dla nich mniej niż krowie łajno. Dlaczego zatem ten człowiek
oszukiwał? Po kilku godzinach rozpytywania ukazał jej się obraz porządnego
faceta, którego w innych okolicznościach uznałaby za swego i chętnie zasiadła z
nim przy innym stole. Gdyby nie nazwał jej księżniczką może dałaby mu spokój,
ale tej zniewagi nie mogła mu darować.
Wspięła
się na mur zamkowy i przyglądała się z daleka jak walczył. Zaimponowały jej
jego umiejętności. Wdawał się być niepokonany, walczył niezmordowanie i podczas
gdy inni mężczyźni jeden po drugim schodzili z placu on nadal tam tkwił. Było
coś przedziwnego w sposobie, jakim walczył, coś na kształt rutyny, tak, jakby
walcząc starał się coś ukryć. Była w tym jakaś desperacja, coś trudnego do
sprecyzowania. Zaintrygowało ją to.
–
Vanoro – usłyszała głos ojca, który wyrwał ją z zamyślenia i bez zastanowienia
przełożyła nogę przez murek i zeskoczyła lądując w fosie.
–
Do czorta! – wrzasnęła. To już nie pierwszy raz jak pomyliła strony. – Bez
obawy. Wszystko mam pod kontrolą, ojcze – wykrzyknęła, ubliżając sobie pod
nosem.
Powinna
od razu iść przywitać się z ojcem, zamiast tego łaziła i cały czas poświęciła
temu francuskiemu idiocie.
–
Vanoro, wszystko w porządku? Niczego sobie nie zrobiłaś? – Doszedł do niej
zatroskany głos ojca a ona pomyślała, że dobrze, iż jest po drugiej stronie
muru i nie widzi jej teraz, taplającej się w błocie, przez które musiała
przejść.
–
Jak najbardziej tato – wykrzyknęła entuzjastycznie. – Skoczyłam na siano – Nic
lepszego nie wpadło jej do głowy.
–
Na pewno nie wpadłaś do wody? – zapytał.
Całe
szczęście, że do bramy był dość długi dystans, a ojciec narzekał na bóle w
nogach. Muru również nie zamierzał przeskakiwać.
–
Czy stało się coś ojcze? – zapytała próbując zmienić temat.
–
Musimy porozmawiać o markizie, Vanoro – usłyszała i zatrzymała się w pół ruchu.
–
No coś ty? – mruknęła pod nosem i z rozpędu chciała zapytać, o którego
dokładnie markiza mu chodzi. Tego fałszywego czy może tego z placu
treningowego. – Oczywiście tato. Mam jeszcze sprawę do załatwienia, a później
najspieszniej do ciebie pójdę – powiedziała, wychodząc na brzeg i położyła się
zdyszana na trawie.
–
Nie ma pośpiechu Vanoro. Po prostu chciałem z tobą porozmawiać o tym człowieku
– powiedział a ona usiadła i spojrzała na swoje ubłocone ubranie. – Wydaje mi
się, że z tym człowiekiem coś jest nie tak – usłyszała i zamarła.
Czyżby
ojciec się dowiedział? Ale jakim cudem? Chciała go zapytać, ale przecież nie
będzie krzyczała do niego przez mur, a nie mogła pozwolić na to, aby zobaczył
ją w tym stanie, więc nie miała też zamiaru do niego iść.
–
Przyjdę najśpieszniej jak tylko będę mogła ojcze – powiedziała i wstała
usłyszawszy milczenie.
Domyśliła
się, że ojciec odszedł. Zanim wróciła poszła do jeziora, aby się umyć, a na
zamek udała się ukradkiem, sobie tylko znanymi drogami, tak, aby jej nikt nie
widział. Na swe nieszczęście ujrzała Dorrella, który zamyślony jak zawsze
wpatrywał się w horyzont. Gdy ją zobaczył otworzył usta ze zdziwienia.
–
Wszystko w porządku? – zapytał.
–
Nie widziałeś mnie – powiedziała, robiąc przy tym groźną minę, a chłopak
uśmiechnął się szeroko.
–
Gdybyś gdzieś ujrzała Vanorę, to powiedz jej, że chętnie się z nią spotkam,
ponieważ dawno się z nią nie widziałem – oświadczył wesoło, a ona parsknęła
śmiechem i odeszła pośpiesznie.
W
swej komnacie przebrała się w suche ubranie i ruszyła w stronę komnat ojca,
lecz w pewnym momencie stwierdziła, że zanim uda się na rozmowę z nim to powinna
najpierw rozmówić się z Gastonem. Musiała wiedzieć, na czym stoi.
Gdy
szła w stronę placu czuła wściekłość i irytację. Była przekonana, że będzie
chciał się przed nią popisać walką, lecz zaskoczył ją schodząc z placu. Jego
opanowana gadka też ją mierziła, więc postanowiła załatwić to szybko. Gdy
nazwała go markizem wyraz jego twarzy sprawił, że poczuła dziką satysfakcję.
Gdy szła w stronę stodoły nie musiała się nawet oglądać, aby wiedzieć, że za
nią pójdzie.
–
Jak się dowiedziałaś? – usłyszała jego głos i ujrzała jak wchodzi do środka. Od
razu przeszedł do sedna sprawy. To dobrze, załatwią to szybko.
Zastanawiała
się jak zareaguje. Czy będzie się tłumaczył, czy wyjaśniał, czy może się
zezłości, albo zacznie szantażować? Jego spokojny opanowany głos nieco ją
zaskoczył.
–
Krótka piłka markizie – powiedziała bez ogródek. – Będziesz starał się o moją
rękę czy nie? – zapytała, a on przystanął i wpatrywał się w nią zafascynowany
jej bezpośredniością i tą pasją na twarzy.
Nie
wiedział, czego się ma po niej spodziewać. Znała jego sekret i miała powód, aby
być na niego wściekła. Lecz nic nikomu niczego nie powiedziała, chciała
załatwić to z nim sam na sam. To było godne podziwu. Dziewczyna była bardzo
inteligentna. Swym zachowaniem zaskoczyła go. Patrzył teraz na nią w milczeniu
i zastanawiał się, co ma jej odpowiedzieć. Stała oparta o belkę w stodole i nie
spuszczała z niego wzroku.
–
Jeszcze nie wiem – usłyszał swój głos.
–
Kiedy będziesz wiedział? – zapytała jakimś dziwnie zdławionym głosem.
–
Za moment – usłyszała i ujrzała jak podchodzi do niej, a później bez słowa ujął
jej twarz w dłonie i pocałował, popychając ją w stronę siana.
0 komentarze
Dziękujemy za poświęcony czas na naszym blogu. Będzie nam miło, jeśli zostawisz kilka słów od siebie ;)
Pozdrawiamy – Ailes.